ROZDZIAŁ 1

 

 

 

PRZEBUDZENIE

 

 

 

 

 

 

 

Kiedy rodzi się świadomość, zazwyczaj już jest za późno. Wszystko, co dotychczas miało sens, smak czy zapach… to wszystko przestaje istnieć, ginąc w mroku galopujących myśli. Te, przenikając każdy zakamarek naszego umysłu, każdą komórkę ciała i każdą cząstkę istnienia, uświadamiają nam, że życie jest jak zapałka. Z jednej strony kruche i łamliwe, z drugiej – jedyne w swoim rodzaju. Każda zapałka kryje w sobie ogień. W każdej tli się inny płomień, inny kolor, inna siła, co sprawia, że każda staje się jedyna w swoim rodzaju, niepowtarzalna. Ale jest jedna rzecz, którą mają wspólną. To historia. Historia, która opisuje od samego początku narodziny każdej zapałki, jej rozkwit, barwę i, co najważniejsze, czas. Czas, który już tylko po zapaleniu określi, jak długo będzie rozświetlać otoczenie, które nieświadome jej mocy czerpie siłę, wiarę i blask, jaki dała. Czas jednak płynie nieubłaganie, do chwili kiedy pojawia się ona – nadzieja, że kiedyś, któregoś dnia pojawi się ponownie. Może i będzie to inna zapałka, może nie będzie na pierwszy rzut oka przypominała tej, która już odeszła, ale kiedy zapłonie, wtedy wszystko, co ulotne, znów nabierze sensu.

      Opowiem wam historię zapałki, której płomień był tak silny, że otoczenie nie pozwoliło mu nigdy zgasnąć. Opowiem wam, jak miłość, która ten płomień zapoczątkowała, nagle uleciała, pozostawiając go losowi i jego nurtom, niczym popiół unoszony przez wiatr, który po chwili, opadając na przypadkowe liście, wniknął niepostrzeżenie w ich struktury, aby móc ponownie się odrodzić, nadając nowy cykl życia z tego, co właśnie przeminęło.

      Przytoczę wam pewną legendę, głoszącą, że któregoś dnia, kiedy słońce miało już zacząć zachodzić za horyzont, zeszła z niego bogini, tak piękna, że blask jej włosów zawstydzał każdą istotę ziemską i nie tylko. Bogini nie była świadoma jednak swojego wdzięku. Z daleka przez całe wieki obserwowała losy wszechświata, jak się rodzi, jak się zmienia, jak budzi i idzie spać. Obraz, który na pierwszy rzut oka od wieków wydawał się taki sam, zmieniał się w jej oczach każdego dnia. Przybywało gwiazd, pojawiały się nowe odcienie i blaski. Patrzyła i patrzyła, wypatrując każdej, nawet najmniejszej zmiany, aby nie przeoczyć niczego, co mogłoby wpłynąć na otoczenie, o które ona tak dbała. Aż któregoś dnia dostrzegła, że w oddali na jednej z planet pojawił się on. Maleńki płomień, którego nikt jeszcze nie zauważył. Ona jednak wiedziała, że ten płomyk, to maleńkie światełko, które w oddali ujrzała, jest wyjątkowe. Obserwowała go dyskretnie, jak rośnie i przybiera z każdym dniem coraz jaśniejszy blask. Patrzyła tak i patrzyła… Nie mogąc już dłużej oprzeć się pragnieniu poznania go, postanowiła zejść na ziemię. Pod przykryciem nocy, kiedy nikt się jej nie spodziewał, pojawiła się przed nim jako delikatna istota, która stawiając dopiero pierwsze kroki na ziemskim padole, poczuła, że oto stoi przed kimś, kto może zmienić jej cały wszechświat. On nieświadom niczego okazał jej życzliwość, a ta z każdym dniem przybierała nowe formy. Tak zrodziła się ich miłość. Lata leciały. Płomień rozkwitł i rozświetlał ich oboje, jednak kiedy ona swój blask miała taki sam, nie dostrzegła, że jego z każdą nocą blednie coraz bardziej. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że pochodzą z innych światów. Ona nieśmiertelna, istniejąca od wieków, on tak delikatny w swym przemijaniu, że płomyk, który w nim dostrzegła, oślepił ją na tyle, że czas przestał się liczyć. Kiedy spojrzała na niego, on na nią, uświadomiła sobie, że przemijanie, które małymi krokami zaczęło pukać do ich drzwi, nie może zabrać go, nie pozostawiając po nim ani śladu. Wiedziała, że tylko ona może ten blask zatrzymać na wieki. Postanowiła ściąć kosmyk swoich włosów i owinąć nimi jego lewy nadgarstek. Moc z nich płynąca przeniknęła prosto do jego serca. Tamtej nocy wzięła go w swoje ramiona po raz ostatni. Kiedy jego płomień zgasł, a oczy same się zamknęły, powróciła do siebie w swojej naturalnej postaci, by od tamtego dnia patrzeć na niego już tylko z oddali. Sprawiła, że ich miłość stała się wieczna. I choć nigdy już nie weźmie go w swoje ramiona, wiedziała, że cząstka, którą pozostawiła po sobie, nie pozwoli tej miłości nigdy zgasnąć. Tak zrodził się Fenix.

      W dniu, w którym rozpoczęła się ta podróż, nic nie zapowiadało, że los zetknie się z przeznaczeniem. Żadna jednak ze stron nie miała ochoty na ustępstwa, wręcz przeciwnie, każda widziała tylko to, co wcześniej już było jej znane. Kiedy dwa zupełnie różne światy spotykają się na rozdrożu dróg i każdym kieruje inny nurt, co może się wydarzyć? Czy to możliwe, aby mogły się połączyć i stworzyć coś zupełnie innego? Coś, czego rzeczywistość nie akceptuje? W takiej sytuacji pozostaje jedynie wdech, wydech, wdech, wydech, aby to, co na języku, nie pojawiło się w głowie, a co gorsza, na sercu.

      Zacznę może od samego początku. Tamtej nocy, nie mogąc zasnąć, kręciłam się niespokojnie po łóżku. Uczucie niepokoju, skąd ono przybyło? Czy można je wyrzucić z głowy jak niepotrzebny papierek? Przebudzając się, poszłam przemyć twarz zimną wodą, jednak i to nie pomogło, niepokój pozostał, towarzysząc mi aż do poranka. Wstałam z jedną tylko myślą – czy kiedyś się go pozbędę? Dlaczego się pojawił i to tak znienacka? Spojrzałam w okno, które oświetlone promieniami wschodzącego słońca oświetliło pokój barwami poezji, nadając otoczeniu niecodzienny obraz. I ten zapach, uwodzicielski, subtelny, beztroski. Uwielbiam frezje i ich nuty. One każdego poranka zmieniają niepostrzeżenie moje nastroje, niczym przedzierający się przez głębiny blask promieni, dając nadzieję wszystkiemu i wszystkim na lepsze jutro. Och, Ana – pomyślałam – co ty masz w głowie?!

      To właśnie dzisiaj mam odbyć swoją życiową, tak wyczekiwaną podróż. Pięć lat odkładałam na nią pieniądze i gdyby nie moja babcia, pewnie nigdy by do niej nie doszło. Dzisiaj lecę na Borneo, poznać i zobaczyć miłość mojego życia. Wzmagające we mnie pragnienie dotyku, zbliżenia wzbiło moją ekscytację na nowe wyżyny. Czy to możliwe, że będąc u progu wymarzonej chwili, czuję zawahanie i lęk? Dlaczego? A jeżeli ta podróż będzie tylko rozczarowaniem? Tyle lat marzyłam o tej chwili. Już sama nie wiem. Za kilkanaście godzin moje życie się zmieni, tylko czy jestem na to gotowa? Popatrzyłam w lustro i nie mając w zwyczaju mówienia samej do siebie, wykrzyczałam: „Świecie, nadchodzę!”, ale zanim to się wydarzy, idę pobiegać.

      Zamyślona zeszłam na dół, nie słysząc odgłosu dobiegającego z kuchni. 

      – A ty gdzie tak pędzisz? Nie zapomniałaś o czymś?

      – Dzień dobry, babciu – rzekłam. 

      – No dzień dobry, gdzie idziesz? 

      – Pobiegać, jestem tak podekscytowana dzisiejszym lotem, że muszę na godzinkę wyskoczyć do parku, pobiegać. 

      – Pamiętaj, obiecałaś Laurze, że o dziewiątej pomożesz jej ustroić kwiatami salę na wieczorne przyjęcie. 

      – Tak, pamiętam, pamiętam – mówiąc to, wyszłam w pośpiechu.

      Na szczęście dom znajdował się niedaleko lasu. Przez wiele lat był zaniedbywany, jednak na przestrzeni ostatnich dwóch lat miasto włożyło dużo wysiłku, aby zamienić go w piękny park, z którego mogli korzystać wszyscy mieszkańcy. Ścieżki, drogi rowerowe, drogi dla biegaczy, no i place zabaw dla najmłodszych sprawiły, że ludzie na nowo otworzyli się na otaczającą ich przyrodę.

      Biegać zaczęłam po śmierci mamy. To była jedyna forma ucieczki, która pozwalała mi przeżyć. Uratowała mnie przed pustką, która pojawiła się znienacka i pozostawiła po sobie jątrzącą się ranę w głębi mojego serca, zabierając ze sobą cały mój spokój i harmonię, której tak wtedy potrzebowałam. Mijając ludzi w parku, zawsze się zastanawiam, czy biegając, chcą zrzucić ze swoich barków podobne emocje co ja. A może próbują się pogodzić z losem, który nie pytając o zdanie, sam decyduje, co dla nich najlepsze. Niekiedy mam wrażenie, że życie z góry jest zapisane i żaden wybór, na który się decydujemy, nie jest nasz.

      Będąc już w połowie drogi, zorientowałam się, że nie wzięłam ze sobą wody. Niestety pragnienie, aby się jej napić, zmusiło mnie do postoju. I wtedy stało się najgorsze. Jedyny smak, jaki pamiętam po ocknięciu, to gorzki, cierpki, lekko słonawy. 

      – Nic ci nie jest? – usłyszałam. 

Podnosząc się ze ścieżki, lekko się zachwiałam.

      – Uważaj, chyba powinnaś usiąść.

     Ponownie ten głos. Zamroczona, otworzyłam szerzej oczy i podtrzymując się na obcym ramieniu, podniosłam się, otrzepując koszulkę. Poczułam silny ból w kolanie. Spojrzawszy w dół, zobaczyłam, że mam rozciętą skórę tuż nad nim. Z rany lekko kapała krew. Nie podnosząc wzroku, machnęłam ręką, że wszystko w porządku, i kuśtykając, podeszłam do pierwszej wolnej ławki. 

      – Na pewno nic ci nie jest? – spytał nieznajomy. 

     Od upadku nie dość, że bolała mnie noga, to jeszcze zaczęła głowa. Podnosząc wzrok, spojrzałam pod słońce, gdzie stał mężczyzna. Oślepiona blaskiem promieni znowu machnęłam ręką i powiedziałam: 

      – Nie, nic, możesz iść, dam sobie radę. Następnym razem uważaj bardziej, jak biegasz. 

      – Ja mam uważać? – zapytał. 

      – A kto? Ja? Przecież sama na siebie nie wpadłam. 

      – A kto się zatrzymał na środku alejki, ja? – odrzekł lekko wzburzonym głosem. 

      – Słuchaj, głowa mnie boli, kolano również, daj już spokój i odejdź. 

     Kiedy podniosłam wzrok, zobaczyłam zarys oddalającej się sylwetki nieznajomego, który na sekundę zachwiał moją rzeczywistością. Ten jego zapach, kiedy mnie podniósł, świeży, cierpki, lekko słodkawy. Pierwszy raz czułam taką woń. Co to mogło być?

     Wracając zamyślona do domu, postanowiłam wstąpić po herbatę do pobliskiej kawiarni. Jedynej takiej w okolicy, w której można było posmakować prawdziwej czarnej herbaty, sprowadzanej ze Sri Lanki. Dzisiejszego poranka była wyjątkowo długa kolejka, dlatego przeciskając się do środka, skierowałam kroki od razu do toalety. Idąc, pomachałam do pracującej tam znajomej, która na widok mojego zdartego kolana krzyknęła, abym je porządnie przemyła. Kiedy wracałam, poinformowała mnie, że moja herbata jest gotowa. Spojrzawszy na nią, z uśmiechem wzięłam gorący kubek.

      Ni stąd, ni zowąd zobaczyłam, jak z kolejki wyskakuje dziecko. Popchnęło mnie w stronę pobliskiego stolika, przy którym siedziała jakaś para, a trzymany przeze mnie kubek wyślizgnął się z mojej dłoni, rozchlapując swoją zawartość na buty moje i kilku osób z kolejki. W całym tym zdarzeniu nagle poczułam, jak ktoś obejmuje mnie w pasie. Kiedy spojrzałam w dół, okazało się, że siedziałam na kolanach nieznajomego, który chwytając mnie, zapobiegł rychłemu upadkowi. Zerwałam się, rzuciłam jedynie „przepraszam”, po czym widząc na zegarze dziewiątą piętnaście, szybko wybiegłam. Dziesięć minut później wbiegłam do kwiaciarni, która na szczęście była blisko mojego domu, i przepraszając panią Laurę, przebrałam się na zapleczu w ogrodniczki i wybiegłam jak oparzona, aby móc pakować do auta kwiaty na przyjęcie u jakiegoś ważnego klienta. 

      – Ana, co ci się stało w kolano? – spytała pani Laura, przyjaciółka mojej babci. 

      – Dużo trzeba by opowiadać. Zrobię to w aucie. Teraz wszystko zapakujmy i jedźmy. Muszę jeszcze po południu się spakować – odrzekłam, chwytając kolejne partie pociętych kwiatów. 

      – Dobrze, weź jeszcze te lampiony i możemy ruszać – odpowiedziała pani Laura. 

      – A gdzie my tak w ogóle jedziemy? – spytałam. 

      – Ważny developer obchodzi trzydziestopięciolecie firmy i urządza bankiet z tego tytułu. Naszym zadaniem jest ustroić jego ogród.

     Po przyjeździe okazało się, że posiadłość położona nad morzem jest ogromna. Widok roztaczający się z wnętrza domu na dolne partie posesji zapierał dech w piersi. Wszędzie byli ludzie, ale możliwości dekoracyjne, jakie się przed nami roztaczały, spowodowały uśmiech na moich ustach. Pomyślałam, że ci to mają życie. Do tego przyjęcia zatrudniono ze sto osób, a może i więcej. Same dekoracje świetlne zachwycały. Już sobie wyobrażam, jak wieczorem, po zapaleniu wszystkich lampionów, ten teren stanie się najpiękniejszym w okolicy. Pani Laura sprowadziła tutaj tyle kwiatów, że hurtownia wysłała osiem wypełnionych po brzegi ciężarówek. Mam tylko nadzieję, że ich nie braknie, patrząc, jaki teren mamy do udekorowania. 

      – Od czego zaczynamy? – spytałam. 

     – To jest mapa posesji, na której zaznaczyłam rozstawienie poszczególnych kwiatów i lampionów. Zostań, proszę, tutaj, a ja zajmę się terenem przed domem i na parterze, dobrze? 

      – Dobrze. W takim razie ja zacznę od ogrodu i będę kierowała się w stronę wody. Proszę pamiętać, że o szesnastej muszę jechać do domu, aby zdążyć o dwudziestej drugiej na samolot – rzekłam. 

     Skupiona na pracy, ustawiłam swoją partię kwiatów i lampionów przy samym wejściu do ogrodu, tak aby nie wymieszały się z partią pani Laury, i zabrałam się do pracy. Zgiełk i hałas, jaki ci wszyscy ludzie robili, zmusił mnie do założenia słuchawek i włączenia muzyki. Takie wyciszenie okazało się drogą do szybkiej i skutecznej pracy, bez zbędnych rozproszeń. Czas leciał, kwiatów ubywało, a ludzie biegali jak poparzeni to w jedną, to w drugą stronę. Kątem oka dostrzegłam jakąś sylwetkę, która wolnym krokiem zbliżała się w kierunku wody. Odwróciwszy od niej wzrok, podniosłam ostatnią doniczkę z kwiatami, by postawić ją na ostatnim schodku. Spojrzałam do góry, aby ocenić rezultat swojej pracy. W głowie słyszałam dźwięk muzyki, jakże pasującej do tej chwili. Nagle zza mojego prawego ramienia wynurzył się cień. Odwróciłam się. Tuż za mną stał mocno opalony mężczyzna, który wpatrywał się we mnie swoimi brązowymi oczami. Jego usta się poruszały, ale ja nic nie słyszałam, ponieważ w uszach miałam słuchawki. Widząc, że w jednej ręce miał aparat, a na nadgarstku drugiej zegarek, chwyciłam tę z zegarkiem. Lekko ją wykręcając, z niedowierzaniem przyglądałam się godzinie, którą ten pokazywał. 

      – Spóźnię się – szepnęłam. 

     Nie zwracając uwagi na nieznajomego, zaczęłam biec w górę schodami. Czy to możliwe, aby czas galopował z prędkością światła? Przecież niedawno patrzyłam na telefon i było jeszcze go tyle, a teraz już wcale, wręcz przeciwnie. Biegłam niczym koń, który ostatkiem sił pragnął zdążyć na metę, aby zdobyć swoje upragnione trofeum. Rozejrzałam się, jednak przy bramie wjazdowej nigdzie nie widziałam auta pani Laury. Na szczęście jeden z kierowców jechał w moją stronę i zgodził się na podwiezienie mnie. Kłębiące się w głowie myśli o spóźnieniu narastały z każdą minutą, a do tego dochodziła nowa myśl, o nieznajomym, który coś do mnie mówił, ale co? No cóż, teraz najważniejsze było to, aby zdążyć na lotnisko. Spojrzałam ponownie na telefon, dochodziła godzina osiemnasta. Jak to możliwe, dwie godziny spóźnienia. Wysiadając szybko z samochodu, podziękowałam kierowcy, po czym wbiegłam do domu, jakby paliły mi się buty. 

      – Stój – usłyszałam. 

      – Nie mam czasu, muszę się spakować, spóźnię się – odparłam. 

      – Już cię spakowałam, przeczuwałam, że się spóźnisz. Wszystkie rzeczy, które naszykowałaś, są tutaj. – Babcia, wskazując palcem na walizkę przy drzwiach, zaczęła się śmiać. – Idź, wykąp się, a ja zrobię kanapki, które zjesz w taksówce, w drodze na lotnisko. 

      – Jesteś najukochańszą babcią na świecie. – Ucałowałam ją i jak poparzona pobiegłam na górę pod prysznic.

     Chwilę później przed dom podjechała taksówka. Po przyjeździe na lotnisko miałam jeszcze dwie godziny do odlotu. Wydawać by się mogło, że to dużo, jednak nic bardziej mylnego. Na odprawie poinformowano mnie, że omyłkowo wydano na to samo miejsce dwa bilety. Osoba, która miała ten sam numer pasażera, już się zameldowała i niestety dla mnie już miejsca nie było. Kierownik zmiany, próbując wybrnąć z zaistniałej sytuacji, skontaktował się z prywatnym przewoźnikiem. Ten, mając lot w tym samym kierunku, tylko godzinę później, po konsultacji z klientem wyraził zgodę na zabranie dodatkowego pasażera. I tak mój lot liniami ekonomicznymi zamienił się w lot prywatny. Zaprowadzono mnie do klasy VIP, gdzie miałam poczekać na odprawę. Godzinę później wchodziłam do samolotu, który czekał już tylko na swojego klienta. Po wejściu na pokład spytałam, czy mogę skorzystać z toalety. Wskazano mi drogę, a ja, rzuciwszy na pierwszy wolny fotel torebkę, skierowałam się za potrzebą. Po chwili poczułam, jak samolot rusza. Szybko umyłam ręce i udając się w stronę porzuconej torebki, zobaczyłam, że na wprost niej, na fotelu siedzi mężczyzna. Usiadłam jak zahipnotyzowana. 

      – To pan? – zdziwiona zapytałam. 

     Patrzył na mnie z lekkim zaciekawieniem i niedowierzaniem z drugiej strony. Nie czekając, aż się odezwie, włączyłam tryb gaduły.

     – Spotkaliśmy się dzisiaj na schodach, coś pan do mnie mówił, ale nic nie słyszałam, ponieważ miałam słuchawki z muzyką na uszach. Co pan wtedy do mnie mówił? No i przepraszam, że tak uciekłam, ale nie chciałam spóźnić się na ten lot. To znaczy nie na ten, mój okazał się podwójnym, to znaczy nie podwójnym, doszło do zamieszania i na moje miejsce sprzedano jeszcze raz komuś bilet, ta osoba przyszła wcześniej, no i dlatego jestem tutaj teraz. Dzisiaj od samego rana mam pecha. Zostałam potrącona w parku, wylano na mnie herbatę w kawiarni, a teraz to. Zaczynam się zastanawiać, jak się ten dzień skończy. Proszę mi wybaczyć, jak się denerwuję, dużo mówię. – Nabierając w płuca powietrze, wyciągnęłam do niego dłoń. – Jestem Ana. 

     Już miał coś powiedzieć, kiedy podeszła stewardesa i spytała, czy chcemy coś do picia. Odpowiedziałam, że ja dziękuję, nieznajomy tylko kiwnął głową. Kiedy odeszła, mężczyzna zaczął przyglądać mi się w taki sposób, że samolot zwęził się do rozmiarów poczwarki. Siedział pół metra ode mnie, z lekkim grymasem uśmiechu, a te jego oczy… Mój Boże, im dłużej się mu przyglądałam, tym bardziej topniała moja ocena sytuacji, w której się znalazłam. Pomyślałam, że to chodzący ideał. Jakieś metr osiemdziesiąt pięć wzrostu, atletyczna budowa ciała, opalenizna jak z katalogu wycieczek do ciepłych krajów, włosy zaczesane w kucyk, ramiona, w których można się zanurzać całymi godzinami, i to spojrzenie. Ach, te oczy niczym dwa rozżarzone węgielki. Skup się, Ana, skup – pomyślałam. 

      – No więc? – spytałam z suchością w gardle. 

     Spojrzał na mnie z miną „no więc co?”. Spytałam ponownie: 

      – No więc jak ma pan na imię? – Przez głowę przeleciała mi myśl, że coś z nim nie tak. Każdy normalny by się przedstawił. 

     Widząc moje lekkie zirytowanie, uśmiechnął się i odpowiedział: – Pablo. 

     Obserwował mnie jak jastrząb swoją ofiarę. W pełnym skupieniu, nie spuszczając ze mnie wzroku. Upłynęło kilka sekund, zanim dotarły do mnie jego słowa, a raczej nie tyle słowa, co głos. 

      – To ty – rzekłam. 

      – Nic ci nie jest? 

     – Co to ma znaczyć? Śledzisz mnie? – Zdumienie przeradzało się w mojej głowie w szok. Jak to możliwe, aby taki zbieg okoliczności miał miejsce? To absurd. 

      – Ja ciebie? Niby dlaczego? To chyba ja powinienem się spytać, co ty tutaj robisz – rzucił, prostując się w fotelu. 

     – Żartujesz sobie ze mnie? Nie dość, że przez ciebie mam stłuczone kolano i cały dzień mnie boli głowa, to na dodatek się zgrywasz. Co to ma być? Jakaś nowa forma przeprosin za dzisiejszy poranek? Czy może wyrzuty sumienia? – Mój głos nabierał z każdym wyrazem większego rozpędu. 

     – Co ty pleciesz? Wpadłem na ciebie z twojej winy. Gdybyś nie zatrzymała się tak gwałtownie, tobym cię ominął i nigdy by do wypadku nie doszło. Poza tym później to ty na mnie wpadłaś. 

      – Ja na ciebie? – Tego było już za wiele. 

      – Tak, w kawiarni, nie pamiętasz? – powiedział podniesionym głosem. 

      – To byłeś ty? No pięknie, trafił mi się prześladowca! Od dawna mnie śledzisz? Boże mój, park, kawiarnia, prywatne przyjęcie, a teraz ten lot z tobą samolotem, sam na sam. I niby mam uwierzyć, że to wszystko to czysty zbieg okoliczności? Nic z tego! – krzyknęłam. – Nie zbliżaj się do mnie! Słyszysz?! Nie zbliżaj się i nie odzywaj. Mam gaz pieprzowy w torebce, jak tylko zobaczę, że się zbliżasz, nie zawaham się go użyć! – krzyknęłam jeszcze głośniej, wstając z fotela. 

      – Co ty bredzisz? Wracaj na swoje miejsce. Nie znam cię, nigdy wcześniej cię nie spotkałem. Dzisiejszy dzień to czysty przypadek. – Pablo podnosząc się z fotela, gestem ręki poprosił, abym usiadła. 

      – Nie dotykaj mnie! – warknęłam. 

      – Zaufaj mi, naprawdę nie jestem żadnym prześladowcą, ja również, jak ty, jestem zaskoczony tym dniem – odparł. 

      – Odsuń się ode mnie, bo zacznę krzyczeć. – Spanikowana uniosłam ręce w geście wzywania pomocy. 

      – Rób, jak uważasz – mówiąc to, usiadł na swoje miejsce, po czym nie patrząc już na mnie, wyciągnął jakieś dokumenty i skupił się na nich.

     Usiadłam po przeciwnej stronie, aby mieć go na oku. Kłębek myśli, jaki miałam w głowie, zaczął się zagęszczać jeszcze bardziej. Skąd ja się tutaj wzięłam? Prywatny samolot, ta, jasne. A ja naiwna jak owca na rzeź lecę. Zaufać mu? Nigdy w życiu! Przerażenie, szok, wzburzenie, strach, gniew – to chyba niektóre odczucia, jakie mną targały. I na dodatek te jego ukradkowe spojrzenia. Boże mój, obym tylko nie zasnęła, bo już się nie obudzę! No i zasnęłam. Obudziło mnie lekkie muskanie po policzku. 

      – Ana, jesteśmy na miejscu – powiedział Pablo, kucając i patrząc na mnie tymi swoimi węgielkami. 

      – Dobrze, już wstaję. – Zaspana uśmiechnęłam się do niego. 

     Kiedy oprzytomniałam już na tyle, aby przypomnieć sobie, kim jest, w nerwowym podskoku wstałam z fotela. Chwytając swoją torebkę i walizkę, skierowałam się w stronę stewardesy, którą na szybko spytałam, czy to Borneo. Ta z uśmiechem skinęła głową, że tak. 

     Wychodząc na schody pasażerskie, zdziwiłam się panującym na wyspie półmrokiem. Widząc przed sobą Pabla, który kroczył niczym kat przeznaczenia, zapragnęłam uciec. Niestety jak na złość, na ostatnim już schodku powinęła mi się noga. Lecąc, w myślach miałam tylko jedno. Och, Ana! Wylądowałam miękko na jego piersi, a dłonie z automatu powędrowały na jego ramiona. Ten łapiąc mnie, przyciągnął do siebie. Wtedy nasze oczy się spotkały. I tak przez jeden ułamek sekundy, przez tę krótką chwilę, poczułam przyspieszone bicie serca. Ale czyjego serca, jego czy swojego? Wiem tylko tyle, że ten dzień, ta noc powinna się już skończyć. Z lekkim zmieszaniem odchodząc metr od niego, podziękowałam za udzieloną pomoc. Wzięłam walizkę i zaczęłam kierować się w stronę hangaru. 

      – Ana – cicho powiedział. 

     Słysząc swoje imię, odwróciłam się jak łania, która unikając śmierci, z przerażeniem spoglądać zaczęła na swojego niedoszłego oprawcę. 

      – Tutaj stoi moje auto, jak chcesz, mogę cię podwieźć do hotelu. – Zatrzymał się i ręką wskazał szofera, który czekał nieopodal. 

      – Nie, dziękuję – odrzekłam rozgoryczona i z galopującym ciśnieniem skierowałam się do wyjścia. 

     Wychodząc, upewniłam się, że mnie nie śledzi. On jednak wsiadł do auta i odjechał. Kiedy dotarłam do biura obsługi klienta, tam wskazali mi drogę do postoju taksówek. Do hotelu dojechałam w dwadzieścia minut. Była godzina czwarta rano, więc miałam jeszcze pięć godzin spokojnego snu. 

     Po przebudzeniu zaczęły docierać do mnie odgłosy natury. Hotel położony był niedaleko laguny, którą otaczały tysiące kulistych wysepek, niczym wulkaniczna epopeja, która rysując swój unikatowy pejzaż, zadała szyku na skalę światową. Błękit wody odbijający promienie tworzył lustro obrazów tak przeróżnych, że każde mrugnięcie rejestrowało nową klatkę wspomnień. Jedyna muzyka, jaką wyspa żyła, to ta płynąca od przyrody. Odgłosy dochodzące z oddali, śpiew ptaków, szum fal, to wszystko było dla moich uszu przez siedem dni. Czy kiedykolwiek będę w stanie się tym nacieszyć? Życie tutaj to istny raj dla ciała, duszy i umysłu, dlatego miałam zamiar to wszystko przeżyć i wykorzystać w 100%, a za siedem dni, przed samym wyjazdem wierzyłam, że ujrzę miłość mojego życia. Babcia od najmłodszych lat mi powtarza, że los naszej rodziny od wieków jest zapisywany na kartach tej wyspy. Nasi przodkowie stąd pochodzili, dlatego każde nowe pokolenie musi tutaj wracać, aby odnaleźć życiową drogę. 

     Wyszykowana zeszłam na śniadanie. W recepcji wisiała informacja, że jest możliwość zwiedzenia wyspy z przewodnikiem. Poprosiłam o wyznaczenie terminu na cały dzień i o umówienie go na jutro, jeżeli będzie taka opcja, po czym skierowałam się do restauracji, aby zjeść i móc cieszyć się okolicznymi widokami. Po kilku minutach do stolika podeszła pracownica recepcji. 

      – Pani Ana? – spytała. 

     Skinęłam głową. 

     – Przewodnik hotelowy niestety do końca miesiąca ma każdy termin zajęty, jednak na wyspie od wczoraj przebywa jeden z jej mieszkańców, który bardzo dobrze zna wyspę, i jeżeli byłaby pani zainteresowana, to ma jutro wolny termin i może ją pokazać. – Kobieta z uśmiechem na ustach wyczekiwała mojej odpowiedzi. 

      – Oczywiście, jak najbardziej, skoro to nie kłopot. Jak mogę się z nim skontaktować? – spytałam. 

      – Tu jest do niego numer telefonu, proszę napisać SMS-a, gdzie i o której godzinie ma na panią czekać, a podjedzie. 

      – Dziękuję bardzo za pomoc, może mi pani jeszcze wskazać drogę na plażę? 

      – Oczywiście, proszę kierować się tą ścieżką. Po stu metrach proszę skręcić w lewo, a później kawałek prosto i w prawo. Wtedy proszę iść już tylko przed siebie i będzie pani na plaży. – Kobieta skinęła głową i się oddaliła. 

     Dobra, Ana, idziesz prosto, później w prawo, później w lewo i plaża. Zatem do dzieła. Wracając do pokoju, wzięłam co potrzeba i z motylkami w brzuchu pobiegłam w stronę upragnionej plaży. Po drodze nasłuchiwałam śpiewu ptaków. Moje zdumienie rosło z każdą minutą, kiedy oddalając się od hotelu, dźwięki przybierały na sile. Szłam i szłam, uśmiech nie schodził mi z ust. Nagle stopy wbiły się w ziemię. Spojrzawszy pod nogi, dostrzegłam, że ścieżka, którą kroczyłam, skończyła się, a przede mną wyrosły gęste zarośla. A gdzie plaża? – pomyślałam. Miałam iść sto metrów, a ile przeszłam? Och, Ana, mam nadzieję, że się nie zgubiłaś. 

     Rozglądając się dookoła, próbowałam sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni widziałam jakiegoś człowieka. Dlaczego to zawsze mnie się przytrafiają takie rzeczy? Pomyślałam, że cofnę się kilka kroków, wracając na ścieżkę, i pójdę w drugim kierunku, no przecież one zawsze gdzieś prowadzą, tak? Podnosząc wzrok, próbowałam oszacować, po której stronie mam słońce. Drzewa niestety były zbyt wysokie i nic nie widziałam. Czas leciał, a ja szłam i szłam. Boże mój, mam nadzieję, że żadne dzikie zwierzęta tutaj nie żyją i nic mnie nie zje. Nawet nie poczytałam, jakie mogą czaić się tutaj zagrożenia. Obym kogoś spotkała po drodze. 

     Wyciągając telefon, ciężko sapnęłam – brak zasięgu. No pięknie. Zbliżała się godzina piętnasta. To chyba nie jest źle – pomyślałam. Choć z drugiej strony chodzę już od kilku godzin i nadal nie słyszę morza i nie widzę plaży. Lepiej wrócę tą samą ścieżką, co przyszłam, ale która to była?

     Minęła kolejna godzina, spanikowana zaczęłam wołać o pomoc. Cisza. Tylko odgłosy ptaków. Usiadłam pod drzewem, ponieważ zgłodniałam, i wtedy zobaczyłam, jak las ciemnieje. Małymi krokami nadchodził zmierzch. To, co zaczęłam czuć w tamtej chwili, to nie strach, o nie, nie. Panika też nie, to było coś gorszego. Coś, co może się zrodzić w głowie człowieka, który uświadamia sobie, że otaczająca go rzeczywistość to ostatni obraz, jaki może widzieć w życiu. Tym czymś była świadomość, że możliwe, iż nadchodził kres życia w dzikiej głuszy, w której zewsząd towarzyszyły zwierzęce pomruki. A ja nie jestem na to gotowa. I co teraz? Może włączę muzykę w telefonie, może ktoś usłyszy i mnie znajdzie? A jak bateria się wyczerpie? To w nocy nie będę niczego widziała. Och, Ana, jaka ty jesteś głupia. Sama na obcej wyspie, w dżungli, bez baterii, bez zasięgu. Gdybym chociaż widziała gwiazdy, może one by mi wskazały drogę. Krzycz, musi cię ktoś usłyszeć, krzycz. 

      – Halo, jest tam ktoś? Zgubiłam się, pomocy. Czy ktoś mnie słyszy? Halo, jestem Ana, czy jest tam ktoś? 

      Totalna cisza. 

     Nagle zauważyłam krzak, na którym rosły jakieś owoce. Podchodząc, powąchałam jeden i kiedy już go miałam zerwać, z głuchej ciszy odezwał się męski głos. 

      – Nie radzę. 

     Mój wrzask chyba usłyszał każdy ptak na wyspie, ponieważ na ułamek sekundy zrobiła się taka cisza, jakiej nie słyszeli zapewne od wieków rdzenni mieszkańcy. 

      – Czego wrzeszczysz, uspokój się. 

      – Co ty tutaj robisz? – zszokowana wydusiłam z siebie tylko te słowa. 

      – Niedaleko jest mój dom. Usłyszałem, że ktoś wzywa pomocy, więc przyszedłem. – Stojąc i się patrząc, po chwili dodał: – Nic ci nie jest? 

      Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nerwowo rozglądając się dookoła, spytałam, gdzie jesteśmy. 

      – Chodź ze mną, zaczyna robić się ciemno, niezbyt to bezpieczne, zwłaszcza dla osoby, która nigdy w tym lesie nie była. 

      – Nigdzie z tobą nie idę – odparłam. 

      – Dlaczego jesteś taka uparta? Nie chcesz, nie idź – mówiąc to, zaczął odchodzić, kierując się w gąszcza ciemności. 

      Spojrzałam za siebie, nikogo prócz niego nie było, niestety, nikogutko. 

      – Poczekaj na mnie! – krzyknęłam. 

     Po kilkudziesięciu metrach dotarliśmy do chaty położonej przy samej plaży. Zatoczka, której kształt nakreślił zachód słońca, prezentowała bajeczny obraz. Nie mogąc uwierzyć, że ludzie na co dzień mają taki widok, odwróciłam się do niego i powiedziałam: 

      – Tutaj jest tak pięknie. 

      Podchodząc do mnie bliżej, przystanął obok i patrzył przez krótką chwilę w tym samym kierunku co ja. Nagle poczułam, jak przeszywa mnie zimny wiatr. Złapałam się za ramiona, a kiedy to zauważył, ściągnął swoją bluzę i mnie nią okrył. Spojrzałam na niego, on na mnie. Odwracając głowę, wskazał, że czas już iść do chaty. 

     Na zewnątrz wyglądała bardzo skromnie, przekraczając jednak próg, miałam wrażenie, że wkraczam do zwykłego miejskiego domu, w którym nic nie brakowało. Odnieść można było wrażenie, że gdyby nie rdzenny wystrój, to taki dom mógłby być nawet w mojej okolicy. Niepewnie zaczęłam rozglądać się dookoła, oceniając, jaki człowiek może mieszkać w tak pięknym miejscu i w takiej chacie. Nie była duża, miała dwa pokoje, salon, kuchnię, łazienkę. Było w niej jednak coś urokliwego. Wisiały w niej przeróżne zdjęcia, na szafkach stały drewniane figurki, wszystko to łączyło się w całość, tworząc wyjątkowy klimat. 

      – Czy mógłbyś pożyczyć mi ładowarkę? Rozładowała mi się bateria, a chciałabym zadzwonić do hotelu, aby przysłali taksówkę. 

      – Tutaj nie dojedzie. Do mojej chaty można dojść jedynie plażą, dlatego tak się zdziwiłem, jak usłyszałem twój głos z lasu. 

      – Jak to? Przecież w hotelu powiedzieli mi, że do plaży jest blisko, i tak szłam. 

      – W którym hotelu się zatrzymałaś? – spytał. 

      – Tropicana Hotel – odpowiedziałam. 

      – Naprawdę? – odparł zaskoczony. 

      – No tak, a skąd to zdziwienie? 

      – Jak długo chodziłaś po lesie? – spytał, ignorując moje wcześniejsze pytanie.

      Po minie wyczułam, że jest coraz bardziej rozbawiony. 

      – Nie wiem… od dziesiątej, a co? – zaczęłam się denerwować. 

     – Moja chata od twojego hotelu jest oddalona o piętnaście kilometrów. Jestem pełen podziwu, że tyle uszłaś i nic ci się nie stało. – Wstał i rozbawiony poszedł nastawić wodę. – Czego się napijesz? 

     – Jeżeli jest, to poproszę herbatę – odpowiedziałam, będąc w szoku po tym, co usłyszałam. Ile kilometrów? Przecież plaża miała być tuż za rogiem. 

      – Pewnie jesteś głodna, zrobię nam coś do jedzenia. Mam rybę, możemy rozpalić ognisko i upiec ją na nim. 

      – Aż mi ślinka pociekła – odpowiedziałam bez namysłu. 

     Nie wiedząc, co mam ze sobą zrobić, podeszłam do kuchni. Obserwując, jak nalewa do kubków herbatę, zauważyłam, że cała ta sytuacja nie zrobiła na nim żadnego wrażenia. 

      Kim on jest? Jak doszło do tego, że ciągle na siebie wpadamy? Tak zamyślona i wpatrzona w niego, nie zauważyłam, że on również zaczął mi się przyglądać.